niedziela, 6 grudnia 2015

Here Comes the Sun #4

Worst dressed! What are they talking about? I'm Jimmy Olsen! I look great!


Tydzień temu narzekałem na stosunkowo heteronormatywne przedstawienie męskości w historii z Samsonem i Atlasem – historii, w której trzech mężczyzn o prezencji greckich bogów konkuruje o względy pięknej kobiety. Gdyby nie to, że seria ma już około 10 lat, pomyślałbym, że ktoś czytał mojego bloga i wziął sobie to, co pisałem, do serca – bo oto na scenie pojawia się Przyjaciel Supermana, Jimmy Olsen.

Jimmy mocno odstaje od typowych superbohaterów, których muskuły mają własne muskułu. Jest rudy i szczuplutki, urodziwy raczej współczesną, mocno androgyniczną urodą. I chociaż dialog z Perrym White’em zdaje się potwierdzać jego heteroseksualną orientację, to jednocześnie jego tożsamość charakteryzuje pewna płynność przejawiająca się w zamiłowaniu do przebrań (po raz pierwszy pojawia się w tym zeszycie w damskim przebraniu) i spędzaniu dni w rozmaitych innych wcieleniach – również jako kobieta. Kategorie tracą znaczenie przy Jimmym Olsenie.

Wątek Jimmy’ego w tym zeszycie to humorystyczne echo historii z zeszłego tygodnia: jego partnerka nie może znieść faktu, że Jimmy po raz kolejny został wybrany Najgorzej Ubranym Mężczyzną w Metropolis i zamierza wybrać się do teatru z niejakim Rockiem Hansomem (już imię i nazwisko wiele mówią, prawda?), w związku z czym Jimmy musi odzyskać jej względy, co ostatecznie mu się udaje dzięki zdobyciu biletów na sztukę.

Owszem, w trakcie historii musi przemienić się w umięśnionego potwora i spuścić manto Supermanowi – to niemal nieuniknione w komiksie superbohaterskim (w niedawnym wywiadzie poświęconym nadchodzącemu komiksowi o Wonder Woman Morrison opowiadał, jak w połowie przyłapał się na tym, że prowadzi akcję w kierunku wielkiej bitwy i pchnięcie opowieści na inne tory wymagało świadomego wysiłku) i w zeszłym tygodniu wspominałem nawet, że psuje to nieco wymowę opowieści. Tym razem duże znaczenie ma dla mnie fakt, że Jimmy nie na co dzień jest umięśnionym potworem, że zmienia się w niego tylko w ostateczności, gdy zachodzi taka potrzeba i nie w celu dania nauczki komuś, kogo nie lubi, ale dla ochrony niewinnych ludzi. To dobra korekta w stosunku zeszytu trzeciego, gdzie Superman uznaje ostatecznie, że złoi skórę Samsonowi i Atlasowi, bo ci wyśmiewają się z żółtego „S” na jego pelerynie (choć przyznam, że ich klęska w siłowaniu się na ręce jest niezwykle satysfakcjonujące i ma cudowny smak karmicznej sprawiedliwości).

Natomiast w kontekście dzisiejszego zeszytu najcenniejszą cechą Jimmy’ego jest to, że nie bierze siebie na serio: nie boi się bycia śmiesznym czy niepopularnym, nie jest przywiązany do swojego statusu – to mu daje elastyczność, zdolność dostosowywania się do wymogów sytuacji. A jednocześnie nie czyni go to wycieraczką, po której można deptać. Jimmy po prostu zna swoją wartość i nie uzależnia jej od tego, co myślą o nim inni.

It makes me bad


Morrison uczynił Supermana odpornym na działanie kryptonitu, by podkreślić, że bohater znalazł się na wyższym poziomie rozwoju. A jednak jeśli tworzy się „definitywną” opowieść o Supermanie, nie można nie zawrzeć w niej momentu, w którym znajduje się on pod wpływem tej substancji. Co zrobić w takiej sytuacji? Najlepiej to, co zrobiło już wcześniej wielu twórców:

wymyślić nowy kryptonit.

To metoda z długą tradycją; w komiksach pojawiał się już kryptonit zielony (wersja classic), czerwony, niebieski, biały, złoty, srebrny, różowy, pomarańczowy – między innymi. Tym razem mamy zaś do czynienia z supergęstym, pochodzącym z Podświata kryptonitem czarnym.

Dowiadujemy się, że czarny kryptonit czyni Supermana „złym”, chociaż warto przeanalizować, co to dokładnie znaczy. Pod jego wpływem Superman nie przeobraża się bowiem w superzłoczyńcę. Staje się zadufany w sobie, agresywny, małostkowy, wypomina Jimmy’emu, ile dla niego zrobił. Znika jego poczucie odpowiedzialności, pojawia się przekonanie, że jego siła pozwala mu robić wszystko, na co ma ochotę. A jednocześnie, co najciekawsze, w pewnym momencie zaczyna tracić swoje moce – mamy więc do czynienia z przeciwieństwem słonecznego Supermana, odciętym od źródła mocy. Sam kryptonit zresztą wygląda jak umarłe, wypalone antysłońce, roztaczające własny upiorny poblask.

Oto Superman rządzony przez gęstą, ciemną kulę ego: żądny uznania i poklasku, przekonany, że jest najważniejszy na świecie, że nikt i nic innego się nie liczy.

Jak go zatrzymać?

What about the third weapon? It's Doomsday, right?


Osobą zdolną go powstrzymać jest oczywiście Jimmy Olsen, wolny od zgubnego wpływu ego, który jednak przez swoją metamorfozę przywołuje też inną postać z historii komiksu (akt synchroniczności sprawił, że w minionym tygodniu można ją było zobaczyć w trailerze nadchodzącego Batman v Superman).

Doomsday jako postać został stworzony właściwie tylko po to, by stanowić fizyczne wyzwanie dla Supermana i by go ostatecznie zabić. Do tego zmierzała wydana w 1992 roku opowieść pod wszystko mówiącym tytułem Śmierć Supermana, w której Doomsday wychodzi z podziemi, siejąc zniszczenie rusza w kierunku Metropolis, pokonuje Ligę Sprawiedliwości i ostatecznie staje do wielkiej naparzanki z Supermanem zakończonej równoczesnym uderzeniem uśmiercającym obu walczących (Superman, oczywiście, powrócił; Doomsday też).

Jest to więc najbardziej znany (nie wiem, czy jedyny) moment, o którym można powiedzieć, że Superman zostaje pokonany. Doomsday uosabia jego porażkę i dlatego staje się doskonałą bronią przeciwko Supermanowi owładniętemu przez własne ego. Ego bazuje na zewnętrznych oznakach statusu, podobnie jak w zeszłym tygodniu Samson i Atlas (choć oni stanowili wariant humorystyczny i nie mieliśmy ich ostatecznie postrzegać jako „tych złych”) – Superman pod wpływem czarnego kryptonitu chełpi się swoją siłą i swoimi dokonaniami, które stawiają go ponad ludźmi przyrównanymi do robaków – i każda porażka to dla niego ciężki cios. Wiedzą to dobrze ci, którzy (tak jak ja) lubią się karmić sukcesami: każde odrzucenie mojego tekstu to dla mnie bolesna lekcja pokory, zmuszająca, by przyjrzeć się sobie i swoim motywacjom. Czy to, co robię, robię dlatego, że to właściwa rzecz, która przyniesie mi satysfakcję? Czy po to, by zdobyć czyjeś uznanie? Oczywiście w sukcesie jako takim nie ma nic złego, ale jego nadejście jest niepewne, porażki czyhają na każdym kroku – dlatego pobudki do działania trzeba szukać w sobie.

To kolejny słoneczny atrybut, który tym razem wyobraża nie Superman, a jego Przyjaciel.

6 grudnia 2015
Wschód słońca: 7:22
Zachód słońca: 15:39
Długość dnia: 8 godzin 17 minut

Następnym razem: Lex Luthor i zawiść.

1 komentarz:

  1. Świetna obserwacja na temat czarnego kryptonitu przypominającego wypalone Słońce - nigdy bym na to nie wpadł!

    Bardzo mi się podoba Twoja analiza wpływu czarnego kryptonitu na Supermana i tego, co to właściwie znaczy "zły Superman". Rzeczywiście, Superman jako supertyran czy okrutnik średnio by pasował, to byłoby banalne - ale Superman jako człowiek próżny i egoistyczny to znacznie ciekawsza i znacznie większa katastrofa. Niemal wszechmocne bóstwo pozbawione poczucia odpowiedzialności... brrr.

    No i jak zwykle duży plus za odważne wstawki osobiste.

    OdpowiedzUsuń