niedziela, 27 grudnia 2015

Here Comes the Sun #7

There may be a lifeform down here


Podświat (ang. Underverse) powraca do All-Star Superman w głównej roli. Wcześniej doczekał się wzmianki w zeszycie czwartym – stamtąd pochodził czarny kryptonit reprezentujący ego Supermana, teraz wypuszcza swój kolejny wytwór.

W dotychczasowych notkach analizowałem postać Supermana i przedstawione w kolejnych zeszytach historie w kontekście mocno osobistym, jednostkowym. Próbowałem wyłuskać kolejne aspekty „człowieka solarnego” jako wzoru godnego naśladowania i zastanawiałem się, jak można je stosować w życiu. Taka perspektywa zwykle najbardziej mnie interesuje w tekstach kultury – tym razem muszę jednak wyjść poza swoją strefę komfortu, bo Być jak Bizarro to historia o szerszej perspektywie. Nie opowiada wyłącznie o tym, co spotyka Supermana, Lois Lane czy Jimmy’ego Olsena, lecz o czymś, co oddziałuje na całe społeczeństwo.


Wiele wskazuje, że powinniśmy uznawać podświat za reprezentację podświadomości: jego umiejscowienie pod powierzchnią rzeczywistości (cokolwiek miałoby to oznaczać; dla dokładnego opisania jego położenia potrzeba zapewne więcej niż czterech wymiarów), powiązanie z ciemnością (czerń kryptonitu, noc panująca, gdy na niebie pojawia się planeta Bizarro), irracjonalnością, nonsensem, wywróceniem znanego nam porządku świata do góry nogami. Tego rodzaju nieujarzmione siły często są traktowane w naszej kulturze jako zagrożenie, jako demony budzące się, kiedy rozum śpi – uosabia je bodaj najbardziej znany z archetypów, czyli jungowski Cień. Cień reprezentuje wyparte: wszystko to, co jest częścią nas, a do czego nie chcemy się przyznać; psychiczne treści, które uznajemy za „złe”, które, choć obecne, budzą nasz dyskomfort. Przybyła z Podświata planeta Bizarro reprezentuje Cień nie jednostkowy, lecz zbiorowy; stąd jej forma, stanowiąca wypaczone odbicie Ziemi – zamiast geoidy sześcian.

Ponieważ Superman stoi po stronie słońca, a więc również racjonalności i w ogóle wyższych obszarów psychiki, również tutaj Cień jest zasadniczo siłą wrogą. I chociaż lubię historie, które w starciu między racjonalnym i nieracjonalnym wybierają ton bardziej pojednawczy, to muszę przyznać, że, cóż, niektóre popędy, zwłaszcza te bardziej destrukcyjne, trzeba po prostu okiełznać.

Want all you am no become Bizarro!


Zaczyna się od meteorytów eksplodujących na ulicach. Następnie na ulice zaczynają wylegać ludzie, którzy nie wyglądają do końca jak ludzie, mówiący niby angielskim, ale niepoprawnym, zniekształconym. Kiedy pierwszy z nich wkracza do siedziby Daily Planet, zostaje serdecznie przywitany – to w końcu świąteczne przyjęcie – na co odpowiada atakiem.

W obliczu tej inwazji wybucha panika: widzimy pracowników Daily Planet, którzy w pośpiechu uciekają na dach redakcji, by tam wskoczyć na pokład sterowca; widzimy ludzi biegających po ulicach, próbujących uniknąć najeźdźców. Naturalnym odruchem jest izolacja: każdy kontakt z obcym to zagrożenie (świętnie się to wpisuje w retorykę przedstawiającą przybyszów jako nieczystych, której przykłady słyszeliśmy w mediach nie tak dawno temu), najlepiej więc odciąć się, zewrzeć szyki, nie chodzić w ogóle po tej samej ziemi, co tamci (jak redakcja DP).

Interesujący jest wątek Steve’a Lombarda – komicznego redaktora działu sportowego. Lombard wpisuje się teoretycznie w wizerunek maczo zarysowany we wcześniejszych odcinkach cyklu, a przynajmniej wyraźnie do niego aspiruje: maskuje braki w owłosieniu tupecikiem (przypomnę, jak istotne były włosy w przypadku Samsona), próbuje poderwać Lois Lane i rywalizować z Supermanem (przynajmniej w swoich przechwałkach). Teoretycznie nie powinien on być stawiany za wzór, a jednak w pewnym sensie tak się dzieje: to on przecież okazuje się być odporny na działanie bizarro. I chociaż w tekście fenomen ten zostaje wyjaśniony zażywanymi przez niego środkami na podniesienie męskości, to moim zdaniem kryje się tutaj coś więcej. Lombard jest jedynym, który skłonny jest zmierzyć się z Cieniem, który w sytuacji zagrożenia próbuje ochronić innych, a nie jedynie uciec – i myślę, że na pewnym głębszym poziomie to jest właśnie istotne. On jako jedyny nie poddaje się panice, która redukuje ludzi do stworzeń miotanych emocjami, nad którymi nie potrafią zapanować – a to właśnie jest esencja bycia bizarro. Przerażeni uciekinierzy już w pewnym sensie przegrali. Kluczowe, by oprzeć się przemianie, jest nieuleganie emocjom.

(Nieprzypadkowe w tym kontekście wydaje mi się wezwanie Supermana skierowane do grupki przerażonych ludzi na ulicy: „Wracajcie do biblioteki! Trzymajcie się razem!” Pierwsza część każe przezwyciężać ignorancję, w której emocje takie jak strach i gniew znajdują pożywkę, druga – by podtrzymywać więzi z innymi ludźmi, nie ulegać pędowi do izolacji i zamknięcia.)

Ale wszystko to stanowi tylko grę na zwłokę. Żeby pokonać Cień potrzeba czegoś więcej. Potrzeba słońca.

I’m thinking... If we had a gigantic space mirror...


W Supergods Grant Morrison pisze, że pierwszą rzeczą, która pchnęła go w stronę superbohaterów, był dziecięcy strach przed bombą atomową – nie tylko bombą-fizycznym obiektem, ale w ogóle ideą bomby. Superbohaterowie byli równie potężni, jak ona, więc na poziomie idei mogli dać jej odpór. To właśnie dla mnie klucz do odczytania finału niniejszej historii, w którym Superman dosłownie rusza z posad Ziemię (a przynajmniej bizarro-Ziemię), tak, by stała się zwierciadłem, kierującym promienie słoneczne zdolne pokonać inwazję bizarro w obszary, gdzie panuje noc. Po pierwsze bowiem: walka z bizarro, ze strachem i ignorancją, nie rozgrywa się na płaszczyźnie fizycznej, tylko na płaszczyźnie idei. Po drugie: sztuka stanowi zwierciadło, w którym odbijają się rządzące nami idee. Po trzecie: zdolna jest nie tylko odbijać, ale też kształtować – jeśli pochwyci promień boskiego światła, światła pokoju i zrozumienia, może go skierować w miejsce, w którym do tej pory panowały ciemności.


27 grudnia 2015
Wschód słońca: 7:38
Zachód słońca: 15:43
Długość dnia: 8 godzin 5 minut

Następnym razem: Sztuka i perfekcjonizm.

niedziela, 20 grudnia 2015

Here Comes the Sun #6

I still haven’t decided what to do next


W Pogrzebie w Smallville uczestniczą aż trzy wersje Supermana. <                      > Ma to swój sens: zeszyt ten opowiada o upływie czasu, o przyszłości, teraźniejszości i przyszłości, o tym, jak te trzy płaszczyzny wchodzą ze sobą w interakcję – a przy okazji pokazuje rozwój Supermana <                                         > od młodego, zagubionego chłopaka do... czegoś więcej. <        >

Pierwszy (jeszcze nie) Superman <                                                 > ledwo co opuścił Smallville, studiuje w Metropolis. Ma już kostium, ale wydaje się jeszcze bardzo niepewny. <                                                                       > Wakacyjny powrót do domu sprawia, że zaczyna się zastanawiać nad tym, co powinien zrobić. Przeszłość: spokojne życie rolnika na rodzinnej farmie ciągnie go do siebie, bo jest dobrze znane, oswojone, daje komfort. Przyszłość natomiast oferuje nieskończone perspektywy, ale też niepewność, która nawet Supermana napełnia obawą. Co jeśli wybierze źle, jeśli popełni nieodwracalny błąd?

Ale przyszłość nie tylko przeraża – również uwodzi. <                                                         > Widać to bardzo dobrze w scenie pościgu za Czasojadem. Kal Kent (Superman z roku 853 000) próbuje <                                       > powstrzymać młodego Clarka przed dołączeniem do walki z potworem pochłaniającym czas, ale ten nie słucha. Rwie się do akcji, ale zbyt szybko, zbyt pochopnie – i płaci za to trzema minutami, w czasie których umiera Jonathan Kent. Czas przecieka mu przez palce. <                                                                       > To jedyne, czego trzeba się bać.

Thanks for the opportunity to see my pa one last time


Pogrzeb w Smallville jest historią o podróżowaniu w czasie, choć dowiadujemy się o tym dopiero pod koniec, kiedy okazuje się, że jeden z Supermanów przyszłości, spowity w bandaże Nieznany Superman z roku 4500 to w istocie Superman teraźniejszy, dobrze nam już znany Clark Kent w pełni swoich sił, który razem ze swoimi potomkami wyruszył, by powstrzymać Czasojada – a przy okazji pożegnać swojego przybranego ojca. Ten Superman nie boi się przyszłości, bo dzięki zdobytemu doświadczeniu wie już, że „ostatecznie wszystko będzie tak, jak trzeba”. Ten Superman z tęsknotą spogląda w przeszłość.

Mam ambiwalentne uczucia wobec historii o podróżach w czasie. Zbyt często stanowią one tylko zapis fantazji: pragnienia, by choć na chwilę zawładnąć żywiołem, który nieubłaganie niesie nas naprzód. By zmienić coś w przeszłości, naprawić dawne błędy, <                                                                                               > odnaleźć stracony czas i tym razem wykorzystać go lepiej. Oczywiście rozumiem te pragnienia. Sam nie jestem od nich wolny – zdarza mi się rozgrywać w głowie wyobrażenia tego, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym w przeszłości podjął inne decyzje, lub wracam pamięcią do momentów spędzonych z tymi, którzy już nie wrócą, marząc o tym, by było ich więcej.

Problem w tym, <                                                                  > że nikt z nas nie posiada wehikułu czasu. Nikt z nas nie może powrócić do tego, co było. <                                                                       > Momenty, w których pragnienia bohatera się spełniają, w których dostępuje on tej łaski, która nam nie jest dana – takie jak te kilka słów zamienionych przez Supermana z Jonathanem – wprowadzają dystans między nas a bohatera. Żeby coś z nich wyciągnąć, trzeba solidnych interpretacyjnych akrobacji. <                                                                            > Oto moja próba: teraźniejszy Superman nie pozwala, by czas mu uciekał, tylko z uwagą obserwuje jego przepływ. Dlatego na wszystko potrafi znaleźć moment. Dlatego może po raz ostatni spotkać się z Jonathanem i powiedzieć wszystko, co trzeba powiedzieć. Manifestacją tej umiejętności jest schwytanie Czasojada.

In remembrance of all that we are. And all that we will be


... co ładnie prowadzi nas do <                                                   > trzeciego, przyszłego Supermana, którego obecność nie jest wcale taka oczywista. Przyszłość zawsze osłonięta jest tajemnicą i skoro teraźniejszy Superman ukrywa się przed swoim dawnym ja, to nic dziwnego, że Superman przyszły nie zdradza swojej tożsamości ani jemu, ani nam, czytelnikom – jeszcze nie wiemy, co sprawi, że Superman zmieni się w złoto (chyba że czytamy serię ponownie). Mamy tylko drobne wskazówki sugerujące, że złoty Superman, który pojawia się na końcu, przywódca Oddziału Supermanów, to Clark Kent. Po pierwsze: fizyczne podobieństwo, o wiele wyraźniejsze niż w przypadku któregokolwiek z pozostałych potomków Supermana pojawiających się w tym zeszycie. Po drugie: uniknięcie odpowiedzi na pytanie o swoją tożsamość. Po trzecie: dwuznaczne „Dla niego, od nas wszystkich”, które może odnosić się do przyszłych pokoleń, ale równie dobrze może oznaczać wszystkich Clarków Kentów – dawnych, obecnych, przyszłych. <                                  >

Trzeci Superman jest wolny od strachu i tęsknoty. Chce upamiętnić przeszłość, ale nie jest przez nią skrępowany. Nie ulega rozpraszaczom i prokrastynacji (które wyobraża Czasojad i które, jak widać po dziurach, dopadły również niniejszą notkę), tylko w pełni korzysta z teraźniejszości. Uosabia przyszłość, w której „wszystko będzie tak, jak trzeba”.

20 grudnia 2015
Wschód słońca: 7:35
Zachód słońca: 15:39
Długość dnia: 8 godzin 4 minuty

Następnym razem: Bizarro.

niedziela, 13 grudnia 2015

Here Comes the Sun #5

A man who refused to bend the knee


Nie pamiętam, kiedy dokładnie poczułem, że katolicyzm nie jest dla mnie. Wiem, że w gimnazjum miałem problem z historią Hioba, z tym, jak po śmierci jego dzieci Bóg po prostu zsyła mu nowe i mamy to traktować jako szczęśliwe zakończenie (tego w każdym razie oczekiwał mój katecheta). Jeszcze przez jakiś czas próbowałem wypełniać wszystkie religijne reguły i stosować się do przepisów, ale już w liceum miałem silne poczucie, że są one arbitralne i nie zawsze widziałem ich sens.



W książce Rola obrazu Boga w nerwicy eklezjogennej doktor Andrzej Molenda (psycholog i religioznawca) pisze, że obraz Boga kształtuje się na podstawie relacji z rodzicami. Ta teza pachnie nieco Freudem, ale trudno mi pozbyć się wrażenia, że coś w tym jest. To rodzice wpajali mi zasady wiary, na pytania o ich sens odpowiadając najczęściej: „Bo tak się robi”. I chyba w innych obszarach życia było podobnie – pojawiały się nakazy i zakazy poparte w razie wątpliwości kończącym dyskusję: „Bo ja tak mówię” i trzeba było się do nich zastosować – ewentualnie po cichu próbować je obejść, bo czasami dawało się i tak. Nie było ścisłej kontroli. Może to mi później pomogło.

Tak czy inaczej wyobrażałem sobie jednak Boga jako surowego prawodawcę, tworzącego arbitralne reguły tylko po to, by przetestować nasze posłuszeństwo. I stanąłem przed wyborem: albo stosować się do nich, odmawiają sobie zaspokojenia potrzeb i pragnień, które nie byłyby z nimi zgodne (tak właśnie rodzi się nerwica eklezjogenna) – albo zaufać własnym odczuciom, a odrzucić Boga w tej postaci, w jakiej go wówczas widziałem. „Oto ja, służebnica pańska” albo „Non serviam”.

Why squander your resources and intellect on this... frankly, unhealthy... obsession with Superman?


Religijny klucz narzuca sam tytuł kolejnego, piątego już zeszytu serii: Ewangelia według Lexa Luthora. Ale piszę o tym wszystkim również dlatego, że w postaci Lexa dostrzegam podobieństwo do dawnego siebie: on też stanął oko w oko z pewnym ideałem i, tak jak ja, postanowił go odrzucić.

(W moim przypadku wszystko obraca się wokół relacji z osobowym Bogiem, ale myślę, że można przyjąć interpretację szerszą: chodzi o postawę wobec powszechnie przyjętego wzoru postępowania – tak jak wiara w katolickiego Boga oznacza konieczność – nie zawsze przestrzeganą – postępowania w określony sposób, tak Superman ucieleśnia wartości i ideały, które powinny przekładać się na sposób życia.)


Problem w tym, że odrzucenie nie było kompletne. U mnie objawiło się to niezdolnością do utworzenia nowego obrazu Boga – jeszcze długo wierzyłem, że jest to zwariowany starzec stawiający absurdalne wymagania; po prostu przestałem go słuchać. U Lexa pozostaje natomiast więź przybierająca formę obsesji na punkcie Supermana. Wszystko, co Lex robi, robi w odniesieniu do niego, co więcej: czerpie wyraźną dumę ze swojej lucyferycznej roli, z bycia przeciwnikiem Supermana. A jednocześnie niemożność uwolnienia się przynosi mu olbrzymią frustrację – Luthor wydaje się nieustannie wściekły, kilkukrotnie zdarza mu się wybuchnąć agresją, jak wtedy, gdy ciska w Clarka Kenta sztangą, albo gdy zabija pasożyta energetycznego. Może pobyt w więzieniu nie przeszkadza mu właśnie dlatego, że od dawna czuje się uwięziony. Jak pisał Milton: „piekło jest w nim, otacza go wokół / A nie oddalił się od krok od piekła / Miejsce zmieniając, jako i od siebie / Nie mógłby odejść”.

His own greed engulfed him


Historia przedstawiona w tym zeszycie ma cechy komedii: Lex i Clark wędrują po więzieniu, Lex peroruje bez przerwy o tym, jak zły jest w istocie Superman, a Clark ratuje go przed kolejnymi niebezpieczeństwami, potajemnie korzystając ze swoich mocy. Jest to zabawne, ale doskonale ukazuje też tragiczną wadę Luthora: jego pychę (nieodłączną towarzyszkę postaci lucyferycznych). Pychę, która automatycznie kategoryzuje Clarka jako kogoś gorszego, a co za tym idzie, uniemożliwia dostrzeżenie w nim Supermana (gdyby tylko jedna osoba miała się domyślić jego sekretnej tożsamości, z pewnością byłby to właśnie Luthor?), i która każe Lexowi założyć, że wszyscy boją się go i uwielbiają, więc na pewno w więzieniu nic mu nie grozi. To pycha każe mu stanąć przeciwko Supermanowi: chociaż pozuje na człowieka zainteresowanego czynieniem dobra (pozostaje kwestią otwartą, na ile oszukuje w ten sposób innych, a na ile siebie), to jego prawdziwe motywacje zostają odsłonięte pod koniec: „Gdyby nie Superman, rządziłbym tą planetą!”


To kolejna odsłona ego, reprezentowana zarówno przez Luthora, jak i pasożyta karmiącego się energią, rosnącego do coraz to większych rozmiarów. Lex jest do niego podobny – jego ego także ma ogromny apetyt na moc. Ale ten pościg za potęgą prowadzi do zguby – zawsze znajdzie się ktoś, kto stoi wyżej od nas, kto jest lepszy, silniejszy, mądrzejszy, kto już posiada to, czego pragniemy. Ego nie potrafi tego znieść, paraliżuje je zawiść. Może tylko snuć bezsilne fantazje, tak jak Lex ze swoimi rozbudowanymi planami tego, co by zrobił, gdyby Superman nie stał mu na drodze. A przecież mógłby odpuścić, znaleźć sobie własny, pozytywny ideał (a nie dyktatorów) i robić swoje, nie oglądając się na nikogo. „Umysł jest dla siebie / Siedzibą, może w sobie przemienić / Piekło w niebiosa, a niebiosa w piekło.”

13 grudnia 2015
Wschód słońca: 7:30
Zachód słońca: 15:38
Długość dnia: 8 godzin 8 minut

Następnym razem: Czas.

niedziela, 6 grudnia 2015

Here Comes the Sun #4

Worst dressed! What are they talking about? I'm Jimmy Olsen! I look great!


Tydzień temu narzekałem na stosunkowo heteronormatywne przedstawienie męskości w historii z Samsonem i Atlasem – historii, w której trzech mężczyzn o prezencji greckich bogów konkuruje o względy pięknej kobiety. Gdyby nie to, że seria ma już około 10 lat, pomyślałbym, że ktoś czytał mojego bloga i wziął sobie to, co pisałem, do serca – bo oto na scenie pojawia się Przyjaciel Supermana, Jimmy Olsen.

Jimmy mocno odstaje od typowych superbohaterów, których muskuły mają własne muskułu. Jest rudy i szczuplutki, urodziwy raczej współczesną, mocno androgyniczną urodą. I chociaż dialog z Perrym White’em zdaje się potwierdzać jego heteroseksualną orientację, to jednocześnie jego tożsamość charakteryzuje pewna płynność przejawiająca się w zamiłowaniu do przebrań (po raz pierwszy pojawia się w tym zeszycie w damskim przebraniu) i spędzaniu dni w rozmaitych innych wcieleniach – również jako kobieta. Kategorie tracą znaczenie przy Jimmym Olsenie.

Wątek Jimmy’ego w tym zeszycie to humorystyczne echo historii z zeszłego tygodnia: jego partnerka nie może znieść faktu, że Jimmy po raz kolejny został wybrany Najgorzej Ubranym Mężczyzną w Metropolis i zamierza wybrać się do teatru z niejakim Rockiem Hansomem (już imię i nazwisko wiele mówią, prawda?), w związku z czym Jimmy musi odzyskać jej względy, co ostatecznie mu się udaje dzięki zdobyciu biletów na sztukę.

Owszem, w trakcie historii musi przemienić się w umięśnionego potwora i spuścić manto Supermanowi – to niemal nieuniknione w komiksie superbohaterskim (w niedawnym wywiadzie poświęconym nadchodzącemu komiksowi o Wonder Woman Morrison opowiadał, jak w połowie przyłapał się na tym, że prowadzi akcję w kierunku wielkiej bitwy i pchnięcie opowieści na inne tory wymagało świadomego wysiłku) i w zeszłym tygodniu wspominałem nawet, że psuje to nieco wymowę opowieści. Tym razem duże znaczenie ma dla mnie fakt, że Jimmy nie na co dzień jest umięśnionym potworem, że zmienia się w niego tylko w ostateczności, gdy zachodzi taka potrzeba i nie w celu dania nauczki komuś, kogo nie lubi, ale dla ochrony niewinnych ludzi. To dobra korekta w stosunku zeszytu trzeciego, gdzie Superman uznaje ostatecznie, że złoi skórę Samsonowi i Atlasowi, bo ci wyśmiewają się z żółtego „S” na jego pelerynie (choć przyznam, że ich klęska w siłowaniu się na ręce jest niezwykle satysfakcjonujące i ma cudowny smak karmicznej sprawiedliwości).

Natomiast w kontekście dzisiejszego zeszytu najcenniejszą cechą Jimmy’ego jest to, że nie bierze siebie na serio: nie boi się bycia śmiesznym czy niepopularnym, nie jest przywiązany do swojego statusu – to mu daje elastyczność, zdolność dostosowywania się do wymogów sytuacji. A jednocześnie nie czyni go to wycieraczką, po której można deptać. Jimmy po prostu zna swoją wartość i nie uzależnia jej od tego, co myślą o nim inni.

It makes me bad


Morrison uczynił Supermana odpornym na działanie kryptonitu, by podkreślić, że bohater znalazł się na wyższym poziomie rozwoju. A jednak jeśli tworzy się „definitywną” opowieść o Supermanie, nie można nie zawrzeć w niej momentu, w którym znajduje się on pod wpływem tej substancji. Co zrobić w takiej sytuacji? Najlepiej to, co zrobiło już wcześniej wielu twórców:

wymyślić nowy kryptonit.

To metoda z długą tradycją; w komiksach pojawiał się już kryptonit zielony (wersja classic), czerwony, niebieski, biały, złoty, srebrny, różowy, pomarańczowy – między innymi. Tym razem mamy zaś do czynienia z supergęstym, pochodzącym z Podświata kryptonitem czarnym.

Dowiadujemy się, że czarny kryptonit czyni Supermana „złym”, chociaż warto przeanalizować, co to dokładnie znaczy. Pod jego wpływem Superman nie przeobraża się bowiem w superzłoczyńcę. Staje się zadufany w sobie, agresywny, małostkowy, wypomina Jimmy’emu, ile dla niego zrobił. Znika jego poczucie odpowiedzialności, pojawia się przekonanie, że jego siła pozwala mu robić wszystko, na co ma ochotę. A jednocześnie, co najciekawsze, w pewnym momencie zaczyna tracić swoje moce – mamy więc do czynienia z przeciwieństwem słonecznego Supermana, odciętym od źródła mocy. Sam kryptonit zresztą wygląda jak umarłe, wypalone antysłońce, roztaczające własny upiorny poblask.

Oto Superman rządzony przez gęstą, ciemną kulę ego: żądny uznania i poklasku, przekonany, że jest najważniejszy na świecie, że nikt i nic innego się nie liczy.

Jak go zatrzymać?

What about the third weapon? It's Doomsday, right?


Osobą zdolną go powstrzymać jest oczywiście Jimmy Olsen, wolny od zgubnego wpływu ego, który jednak przez swoją metamorfozę przywołuje też inną postać z historii komiksu (akt synchroniczności sprawił, że w minionym tygodniu można ją było zobaczyć w trailerze nadchodzącego Batman v Superman).

Doomsday jako postać został stworzony właściwie tylko po to, by stanowić fizyczne wyzwanie dla Supermana i by go ostatecznie zabić. Do tego zmierzała wydana w 1992 roku opowieść pod wszystko mówiącym tytułem Śmierć Supermana, w której Doomsday wychodzi z podziemi, siejąc zniszczenie rusza w kierunku Metropolis, pokonuje Ligę Sprawiedliwości i ostatecznie staje do wielkiej naparzanki z Supermanem zakończonej równoczesnym uderzeniem uśmiercającym obu walczących (Superman, oczywiście, powrócił; Doomsday też).

Jest to więc najbardziej znany (nie wiem, czy jedyny) moment, o którym można powiedzieć, że Superman zostaje pokonany. Doomsday uosabia jego porażkę i dlatego staje się doskonałą bronią przeciwko Supermanowi owładniętemu przez własne ego. Ego bazuje na zewnętrznych oznakach statusu, podobnie jak w zeszłym tygodniu Samson i Atlas (choć oni stanowili wariant humorystyczny i nie mieliśmy ich ostatecznie postrzegać jako „tych złych”) – Superman pod wpływem czarnego kryptonitu chełpi się swoją siłą i swoimi dokonaniami, które stawiają go ponad ludźmi przyrównanymi do robaków – i każda porażka to dla niego ciężki cios. Wiedzą to dobrze ci, którzy (tak jak ja) lubią się karmić sukcesami: każde odrzucenie mojego tekstu to dla mnie bolesna lekcja pokory, zmuszająca, by przyjrzeć się sobie i swoim motywacjom. Czy to, co robię, robię dlatego, że to właściwa rzecz, która przyniesie mi satysfakcję? Czy po to, by zdobyć czyjeś uznanie? Oczywiście w sukcesie jako takim nie ma nic złego, ale jego nadejście jest niepewne, porażki czyhają na każdym kroku – dlatego pobudki do działania trzeba szukać w sobie.

To kolejny słoneczny atrybut, który tym razem wyobraża nie Superman, a jego Przyjaciel.

6 grudnia 2015
Wschód słońca: 7:22
Zachód słońca: 15:39
Długość dnia: 8 godzin 17 minut

Następnym razem: Lex Luthor i zawiść.

niedziela, 29 listopada 2015

Here Comes the Sun #3

Poprzednim razem: Z okazji urodzin Superman wręcza Lois prezent: substancję umożliwiającą jej dysponowanie przez 24 godziny jego mocami.

Well, maybe I’m just teaching you a lesson


Czytając trzeci zeszyt All-Star Superman, wracam myślami do tego, jak dużą rolę pełniła w zeszłym tygodniu Lois Lane. To jej perspektywa była dominująca i dzięki temu mogliśmy spojrzeć na Supermana w inny, nieco bardziej krytyczny sposób.

Choć kolejny zeszyt stanowi tematyczne dopełnienie poprzedniego – to znów, chyba w większym jeszcze stopniu, wypowiedź na temat męskości – to dotychczasowa perspektywa przestaje obowiązywać. Tym razem W opozycji do Supermana stają inni mężczyźni: Samson i Atlas. Sama Lois natomiast, jako kobieta, zostaje zepchnięta do roli obiektu, do którego wszyscy trzej się odnoszą i o który rywalizują (to bardzo heteronormatywna wizja męskości). Zwieńczeniem tej tendencji jest moment, w którym zostaje ona pochwycona przez Ultrasfinksa i musi zostać uratowana przez Supermana, co jest tym smutniejsze, że Lois dorównuje mu w tym zeszycie mocą (to trzeci krok, który Superman podejmuje, by Lois mogła go poznać – pozwala jej poczuć, jak to jest mieć jego zdolności).

Wszystko to sprawia, że dzisiejsza historia jest dużo prostsza i chyba mniej ciekawa.

Dwa elementy przeciwstawiają się w moim odczuciu temu zjawisku. Pierwszy to moment, w której Superman czyni Lois wyrzuty o to, że flirtuje z Samsonem i Atlasem, na co ona odpowiada, że daje tylko Supermanowi nauczkę za udawanie Clarka Kenta – a poza tym jest pewna, że poradzi sobie z każdym wyzwaniem, które ci „frajerzy” przed nim postawią. W scenie tej to Lois sprawuje kontrolę nad sytuacją i pozwala Samsonowi i Atlasowi na realizację planu tylko w takim zakresie, w jakim jest on zbieżny z jej życzeniami, a także manifestuje swoją niezależność wobec Supermana. Jednocześnie jest w pełni swobodna i wykazuje głęboką wiarę w podstawy ich relacj, którymi nie zachwieje odrobina zabawy. Dzięki swojemu spokojowi góruje nad nerwowym nieco Supermanem.


Drugi element to pytanie, które pada pod koniec zeszytu: co takiego widzi Superman w Lois Lane? Jego odpowiedź (Well... I guess there has to be one thing I just can’t help, Lois) jest dość wymijająca. Myślę, że więcej mówi scena, w której Superman odpowiada na Nierozwiązywalną Zagadkę, gdzie moment jego namysłu przelatany jest kadrami skupionymi na Lois, wyraźnie sugerując związek między nią a odpowiedzią Supermana. Co nam to mówi? Jeśli Lois i Clark/Superman są nieporuszonym obiektem i niepowstrzymaną siłą, to są sobie w jakiś sposób równi. I spoglądając na przywołaną w poprzednim akapicie scenę, spoglądając na cały poprzedni zeszyt, myślę, że coś w tym faktycznie jest. Lois również ma cechy człowieka słonecznego, wewnętrzną siłę i spokój. Nic dziwnego, że tej sile nie był w stanie oprzeć się Superman.

All’s fair in love and war


Przejdźmy do antagonistów Supermana, bo, jak wspomniałem, to oni mimo wszystko wysuwają się na pierwszy plan. Samson i Atlas to legendarni siłacze, przedstawiciele dwóch wielkich patriarchalnych tradycji: judeochrześcijańskiej i greckiej, przy czym w ramach tych tradycji obaj należą do starego porządku, Samson jako starotestamentowiec, Atlas jako tytan, a więc część świata przedolimpijskiego. Myślę, że można to zinterpretować jako wskazówkę, że mamy do czynienia z reprezentantami przestarzałego modelu męskości (szczególnie znaczący w tym kontekście wydaje mi się wybór Atlasa zamiast bardziej ikonicznego, lecz należącego już do epoki heroicznej Heraklesa).

Ten przestarzały model męskości jest oczywiście oparty na sile: już w pierwszej scenie z ich udziałem Samson i Atlas nie przebierając w środkach pokonują armię jaszczuroludzi z wnętrza Ziemi atakujących Metropolis. I w dalszym toku akcji wątek siły przewija się nieustannie – to ona właśnie ma przesądzić o tym, kto będzie mógł cieszyć się towarzystwem Lois Lane, a kiedy na scenie pojawia się Ultrasfinks, Samson od razu zaczyna myśleć o tym, co będzie, gdy staną z nim do walki. Z jednej strony oznacza to oczywiście skupienie na prymitywnej sile, która staje się jedynym sposobem rozwiązywania konfliktów i uniemożliwia troskę o innych (tak jak Samson nie przejmuje się losem wyrzuconego w przestrzeń kosmiczną jaszczuroczłeka), z drugiej – myślenie o każdej interakcji w kontekście ustanawiania hierarchii, w kontekście wygranych i przegranych.


Wiele mówi podejście obu siłaczy do kobiet, także oparte na logice podboju. Choć Samson stwierdza, że to Lois zdecyduje, z kim chce się wybrać na randkę, to jeszcze w tym samym kadrze proponuje konkurs, w którym będzie ona nagrodą. Inne sposoby, na które dwaj lowelasi próbują poderwać Lois, to m.in. biżuteria, obietnice wystawnych randek czy przechwalanie się chronomobilem. Można zatem powiedzieć, że istotnym elementem tej maczystowskiej wizji męskości są zewnętrzne oznaki statusu, co będzie istotne w przyszłym tygodniu.

They surrender


Pozostaje Superman. Mógłbym napisać po prostu, że Superman jest wszystkim tym, czym nie są Atlas i Samson. Kiedy ten ostatni wyrzuca przywódcę jaszczuroludzi w przestrzeń kosmiczną, Superman ściąga go z powrotem na Ziemię, ratując mu tym samym życie. Kiedy Ultrasfinks w odwecie za kradzież naszyjnika zawiesza Lois w stanie kwantowej niepewności, Superman potrafi przestawić się z myśli o walce na myśl o odpowiedzi na zagadkę – a i sama odpowiedź wskazuje na to, że Superman nie myśli w kategoriach zwyciężania i dominacji. Mógłbym napisać, że jedynym, na czym Supermanowi zależy, jest bezpieczeństwo Lois, i że respektuje on jej życzenia i wybory, co najwyżej pytając o stojące za nimi motywacje (choć moje odczytanie psuje wspomniany już fakt, że Superman musi ostatecznie uratować Lois z rąk Ultrasfinksa, a także fakt, że ostatecznie pokonuje on Samsona i Atlasa w siłowaniu się na ręce, a więc poprzez siłę).


Mógłbym też wspomnieć o scenie znajdującej się pod koniec, kiedy Lois opisuje wszystko to, co postrzegała, dysponując pełnią mocy Supermana: zapach drzew z Kanady, fale radiowe, śpiew gwiazd na niebie. Scenie, która wskazuje, że ważną zdolnością Supermana jest szczególna perspektywa, umiejętność dostrzegania piękna... cóż, wszędzie.

Tak naprawdę myślę jednak, że o niewymuszonej, wrażliwej męskości Supermana najwięcej mówi fakt ujawniony w poprzednim zeszycie: Superman potrafi szyć. Chrzanić heteronormatywność!

29 listopada 2015
Wschód słońca: 7:13
Zachód słońca: 15:42
Długość dnia: 8 godzin 29 minut

W następnym odcinku: Ego.

niedziela, 22 listopada 2015

Here Comes the Sun #2

Dla Kariny


Poprzednim razem: Superman uratował członków wyprawy na Słońce, ale przyjął śmiertelną dawkę promieniowania. Wiedząc, że jego czas jest ograniczony, wyjawił Lois prawdę o swojej podwójnej tożsamości.

I just don’t believe you, Superman


Srebrna Era była dla komiksu dziwnym czasem. Po publikacji książki Fredrica Werthama pt. Seduction of the Innocent, w której zarzucał on komiksom szeroko rozumianą deprawację młodzieży, branża ustanowiła Comics Code Authority, regulujący, co w komiksach można pokazywać, a czego nie. Skrępowane zakazami fabuły komiksów odpłynęły w klimaty science fantasy i ogólnej psychodeli. A Superman, cóż.

Superman stał się bucem, który kłamie i oszukuje Lois, byle tylko jej się wywinąć – ona zaś (żeby oddać mu po części sprawiedliwość) ze stanowczej reporterki przemieniła się w jędzę myślącą tylko o tym, jak zaciągnąć go przed ołtarz. Emblematyczna jest pod tym względem historia przytoczona przez Morrisona w jego książce Supergods: Superman zgadza się poślubić Lois, ale tylko jeśli spotkają się o określonej godzinie przed kościołem, a kiedy tej udaje się dotrzeć na miejsce, używa swoich supermocy, by zamknąć ją w samochodzie i w ten sposób doprowadzić do porażki. Do tego dochodziło oczywiście wieczne ukrywanie swojej podwójnej tożsamości i niezliczone wybiegi, by tylko Lois nie dowiedziała się, że Clark Kent i Superman to jedna i ta sama osoba.

Historia opowiedziana w tym zeszycie, historia wielkiej kłótni między Lois i Supermanem, do tego właśnie okresu się odwołuje i z nim prowadzi dialog, stanowi kulminację lat a nawet dekad związkowych frustracji. Czy można zatem dziwić się, że Lois reaguje na wyznanie Supermana niewiarą? Dlaczego miałaby wierzyć, skoro raz za razem była przekonywana, że się myli?

Superman wreszcie zdobywa się na szczerość, ale na tym etapie zdaje się ona przynosić więcej złego niż dobrego: jak (słusznie) wytyka Lois w scenie uroczystej urodzinowej kolacji, jego wyznanie stanowi tylko dowód na to, że nie jest godny zaufania. Trzeba tutaj odnotować wprawdzie fakt, że Lois znajduje się pod wpływem chemikaliów wywołujących paranoję i w związku z tym jej tok myślenia jest nieco zaburzony – ale jednocześnie akcja poprowadzona jest w niezwykle autentyczny sposób: spokojna rozmowa na początku komiksu, potem długo, długo nic, kiedy resentyment bulgocze pod powierzchnią, wreszcie eksplozja, której skutki w tym akurat przypadku są odwracalne (to w końcu fundamentalnie optymistyczny komiks o Supermanie), ale w życiu byłyby pewnie przez parę odczuwane jeszcze długo.

(Doskonałym posunięciem jest także wplecenie w akcję motywu zakazanego pokoju, do którego Lois nie wolno wejść – choć okazuje się koniec końców, że Superman przygotowuje tam urodzinową niespodziankę dla ukochanej, to gdzieś w podtekście przywołana zostaje baśń o Sinobrodym, a wraz z nią mroczniejsze i, niestety, zupełnie realne aspekty sytuacji, w których partner kobiety okazuje się innym człowiekiem, niż się wydawało.)

Mamy więc ubraną w kostium superbohaterski relationship dramę o zaufaniu i szczerości w związku. Nie przyjrzeliśmy się jednak jeszcze powodom, dla których Superman tak długo taił przed Lois prawdę o swojej tożsamości. Twierdzi oczywiście, że to po to, by ją chronić, ale umówmy się: ta wymówka nie ma żadnego sensu i zwyczajnie nie działa. Prawda kryje się gdzie indziej.

When you spend all day saving the world... you need somewhere quiet to relax


Morrison w Supergods (świetnej podpórce, jeśli chodzi o założenia stojące za jego twórczością) pisze:
Lęk Supermana przed zaangażowaniem był istotną, być może dominującą cechą jego przygód w Srebrnej Erze. Tak jakby cały poddany sublimacji resentyment mężczyzn z lat 50., którzy powrócili z wojennej podniety do monotonnej pracy na etat i kiczowatych domków na przedmieściach, pienił się między okładkami. (s. 67)
Nie dodaje, choć mógłby, że ten resentyment widać także dziś, choć nieco inaczej motywowany; proces przemian społecznych ciągle trwa, kobiety pełnią coraz więcej ról i zmieniają się ich oczekiwania w stosunku do partnerów: często chcą na przykład równego podziału obowiązków, co mężczyźni odbierają jako zamach na wolność, którą cieszyli się do tej pory. Stąd fantazje w stylu Dona Drapera, stąd cudownie niedorzeczny ruch Men Going Their Own Way, którego uczestnicy zabierają swoje zabawki z piaskownicy i w ogóle nie chcą mieć do czynienia z kobietami, stąd przemęczony na wszystkie strony sitcomowy stereotyp Marudnej Żony, bezustannie zawracającej głowę mężowi pragnącemu tylko odrobiny spokoju ; stereotyp, który tylko wychodząc poza męską perspektywę można rozpoznać jako to, czym jest w istocie: kolektywny jungowski Cień gromady wiecznych Piotrusiów Panów marzących o mamie, która wszystko za nich zrobi.

(Jeśli zabrzmiało to ostro i jakiś mężczyzna poczuł się urażony, przepraszam. Ale sam byłem takim zagubionym chłopcem, czasem nadal nim bywam, i wiem, że im szybciej się człowiek pozbędzie tej tendencji, tym lepiej.)

Podobne źródła ma także koncepcja mancave: wydzielonej przestrzeni, w której mężczyzna może być sobą i zachowywać się jak chce (czyli nie stosować się do kobiecych reguł obowiązujących w reszcie domu, bo przecież dom to strefa żeńska, co z tego, że najczęściej stanowi ona dla kobiet jeszcze jedno miejsca pracy). I myślę, że w ten właśnie sposób należy czytać tę historię, w której Lois prawdopodobnie po raz pierwszy odwiedza Supermana w jego Fortecy Samotności – już sama nazwa pozwala ją zidentyfikować jako (Super)mancave, prawda? – Superman przestaje się bać dzielenia swojej przestrzeni z kobietą.

Bo i czego się bać? Tego, że raz na jakiś czas trzeba będzie posprzątać?

There are things in here that can hurt even me


Wizytę Lois w Fortecy Samotności można odczytać w jeszcze jeden sposób: jako wyzbycie się przez Supermana lęku przed tym, co się stanie, gdy Lois pozna go w pełni. Wyjawienie swojej podwójnej tożsamości to krok pierwszy. Kolejnym jest odsłonięcie swojego wnętrza, rozumianego zarówno jako fizyczna przestrzeń, jak i bardziej metaforycznie. Lois może się przekonać, gdzie Superman mieszka, czym się zajmuje w czasie wolnym – a także co może go zranić.

To nieodłącznie ryzyko każdej głębszej relacji: pozwalając się poznać, dajemy drugiej osobie wiedzę o tym, czego pragniemy, czego się wstydzimy, czego się obawiamy – wiedzę, która może obrócić się przeciw nam i nie zawsze będzie w tym zła wola; wystarczą emocje. Tak jak w kulminacji analizowanej wcześniej kłótni, gdy Lois chwyta za pistolet kryptonitowy (kryptonit: przeszłość, która może zranić) i kieruje go w stronę Supermana. Kto z nas nigdy nie brał udziału w takiej sprzeczce, w której nagle zaczynają latać największe brudy, najgorsze słowa? Kto z nas sam nigdy ich nie użył?

Trzeba nadludzkiego wysiłku, by przetrwać taki strzał, i mnóstwa dobrej woli (Woli?). Na szczęście mówimy o Supermanie – nowym, lepszym, naładowanym słoneczną energią. Odpornym na działanie kryptonitu, bo wyzbytym już lęków, zdystansowanym wobec dawnego siebie.

Cała historia opowiedziana w tym zeszycie, począwszy od klucza do Fortecy, którego użyć może tylko Superman, mówi więc także o dzieleniu się sobą z innymi. Tak, to groźne: wpuścić kogoś do swojego wnętrza. Są tam rzeczy, które mogą zranić nawet ciebie – ale tylko, jeśli im pozwolisz.

22 listopada 2015
Wschód słońca: 7:03
Zachód słońca: 15:48
Długość dnia: 8 godzin 45 minut

W następnym odcinku: maczyzm i męskość.

niedziela, 15 listopada 2015

Here Comes the Sun #1

We’re falling into a sunspot the size of South America!


Człowiekowi nie jest dane dotknąć słońca. Wiemy o tym z mitu o upadku Ikara, wiemy o tym z mitu o Faetonie powożącym rydwanem Heliosa. Słońce to sfera boskości, niedostępna zwykłym śmiertelnikom, którzy za swoją pychę muszą zostać ukarani śmiercią. Z tą samą sytuacją mamy do czynienia w scenie otwierającej All-Star Superman: wyprawa na Słońce pod przywództwem Leona Quintuma („Obiecałem, że przywiozę łyżeczkę słońca i taka drobnostka jak awaria silników mnie nie powstrzyma!”) właśnie doznała katastrofalej usterki; statek kosmiczny Ray Bradbury wkrótce obróci się w popiół w zetknięciu z powierzchnią gwiazdy.

Tylko że nie.


Na ratunek przybywa bowiem Superman – mediator między sferą boską i ludzką. Superman mieszka na Ziemi, ale swoją moc czerpie ze Słońca. Ma dwie pary rodziców: niebiańskich i ludzkich. Do tych drugich przybywa w kołysce jak Mojżesz. Wszystko to sprawia, że powinniśmy w nim widzieć postać mesjańską, bohatera związanego ze sferą ponadludzką, boską – herosa solarnego.

To, że Superman przychodzi z pomocą Rayowi Bradbury’emu, nie pozostaje bez konsekwencji: komórki jego ciała nie są w stanie przetworzyć takiej dawki energii i zaczynają obumierać. Jeśli Słońce to sfera ponadludzka, to mamy do czynienia z karą bogów – a zatem obowiązującym mitem staje się mit o Prometeuszu: dobrym tytanie, który dając ludziom ogień, obdarzył ich cząstką boskości.

You misunderstand. I’m here to help you with that


Istnieje szkoła myślenia (jej najznamienitszym przedstawicielem jest oczywiście Lex Luthor) że obecność Supermana uniemożliwia ludziom rozwój, że wobec obecności istoty o niemal boskich mocach stracą oni motywację – jaki jest sens robić cokolwiek, skoro Superman może to zrobić tysiąc razy szybciej i lepiej?

W tym kontekście interesujące jest zetknięcie z ludzką bombą umieszczoną na statku przez Luthora, której życiowym celem jest eksplozja, i która oskarża Supermana o to, że chce jej przeszkodzić. Ten jednak wcale temu nie zapobiega – usuwa ją tylko z pokładu.

Superman nie jest więc tym, który wyręcza ludzi, ale tym, który pomaga im w zrealizowaniu celu. Znów powraca symbolika słoneczna – jeśli sięgniemy do kabały (a przy okultystycznych zainteresowaniach Morrisona nie jest to nieuzasadnione), to okaże się, że w jej centrum znajduje się słoneczna sefira Tiferet: punkt symbolizujący „wyższe ja” człowieka, skoncentrowane na realizacji woli – rozumianej nie jako zachcianki, ale powołanie człowieka, wszystko to, co pozwala mu czynić siebie i świat lepszym.

Uwidacznia się tutaj inicjacyjna rola Słońca,  o którym Mircea Eliade pisze w Traktacie o historii religii, że „słońce jest podporządkowane istocie najwyższej i z jej rozkazu ma ono za zadanie zapewnić człowiekowi zbawienie za pomocą obrzędu wtajemniczenia”. Dzięki wtajemniczeniu człowiek „staje się [synem istoty wyższej] na nowo… dzięki rytualnej śmierci, po której następuje jego zmartwychwstanie jako słońca”.

Wszystko to w okrężny nieco sposób ma nas doprowadzić do następującego wniosku: poprzez połączenia z symboliką słońca Superman staje się reprezentantem człowieka wolnego od strachu i innych małostkowych odczuć, całkowicie pogodzonego ze sobą i ze światem.

There are… things I have to do first


All-Star Superman rozpoczyna się od świadomości śmierci. I nie mam tutaj na myśli Supermana, tylko Lexa Luthora – to on, zdając sobie sprawę ze swojej śmiertelności, postanawia wreszcie na poważnie zabrać się życiowe dzieło, którego chciał dokonać. Oczywiście jego dziełem jest zabicie Supermana, ale ten początkowy impuls jest jak najbardziej słuszny – kiedy Superman staje wobec perspektywy śmierci, również zaczyna myśleć o wszystkich rzeczach, które musi jeszcze zrobić. Jeśli więc mamy szukać odpowiedzi na centralne dla całej twórczości Morrisona, jak również tej serii, pytanie: „W jaki sposób superbohaterowie mogą nas inspirować do bycia lepszymi ludźmi?”, to osobiście zacząłbym właśnie od tego momentu i od następującego przekazu: nie zwlekaj, tylko manifestuj swoją wolę w świecie materialnym. Łatwo jest być bohaterem w swojej głowie, wyobrażać sobie siebie jako kogoś, kto działa i pomaga ludziom, kto posiada talenty i umiejętności tylko czekające na zrealizowanie. Niełatwo natomiast coś z tym zrobić. Świat stawia opór naszym dążeniom, czy to przez ograniczenia czasowe, czy przez inne zobowiązania, czy wreszcie fizyczność naszych podatnych na zmęczenie ciał. Jednak przezwyciężając te i inne przeszkody możemy zwiększać siłę naszej Woli, a wtedy ona sama zacznie nas unosić – jak słoneczny wiatr złapany w żagle.

Co jest oczywiście celem niniejszego ćwiczenia.

15 listopada 2015
Wschód słońca: 6:52
Zachód słońca: 15:56
Długość dnia: 9 godzin 4 minuty

W następnym odcinku: Srebrna Era komiksu superbohaterskiego i związki.